Urodziłem się 13.III.1926 w miejscowości Wygoda kilometr od Janowa. Pasją do koni zaraził mnie mój ojciec, który był kawalerzystą pod dowództwem gen. Hallera, później pracował jako masztalerz w stadzie w Janowie. Moja historia z końmi rozpoczęła się dość prozaicznie, juz jako młody chłopak , chodziłem wówczas do 6 klasy, miałem kontakt z wierzchowcami. W każdą niedzielę wyprowadzaliśmy konie robocze na łąki nadburzańskie , wsiadając na oklep galopowaliśmy do celu, wraz z całym tabunem koni. Już od najmłodszych lat moje życie związane było z tymi zwierzętami. W 38 roku w wakacje, pracowałem przy zbiorach dosiadając prowadzącego konia w żniwiarce. Przejeździłem tak prawie półtora miesiąca, tak samo spędziłem wakacje roku następnego.
W 39 roku gdy wybuchła wojna stado i stadnina zostały ewakuowane w kierunku na Rumunię przed Niemcami, bardzo chciałem jechać z ojcem, ale mi na to nie pozwolił ponieważ byłem za młody. 17 września Rosjanie ruszyli na Polskę, wiec żeby nie dostać się w ich ręce, po 2 tygodniach marszu, w dzień i w nocy konie wróciły do domu. Wysiłki naszych masztalerzy by ocalić stado i stadninę spełzły na niczym, ponieważ już po 2 tygodniach Rosjanie zagarnęli wszystkie konie i ruszyli wraz z nimi w kierunku na Kaukaz. Później ustalono granice z Niemcami na Bugu, a konie zostały po Rosyjskiej stronie.Podczas okupacji Niemcy odbudowali hodowle w Janowie.
W 41 roku zacząłem prace jako masztalerz , w tym czasie wybuchła wojna niemiecko- rosyjska, a w 44 gdy front przesuwał się w kierunku Polski ewakuowano konie w głąb Niemiec.
Ogiery stały niedaleko Zgorzelca (majątek Soland) 13 lutego 45 roku zbliżający się front zmusił nas do 100-kilometrowego marszu do Drezna, gdzie dotarliśmy w nocy akurat podczas alianckich nalotów. Wystraszone zwierzęta spadającymi wprost na głowę bombami rozpierzchły się po całej okolicy, niektóre oddaliły się nawet o 20 kilometrów. Ogiery , które ja prowadziłem, Natusius i Jarema II, spłoszone uciekły ponad 6 kilometrów od Drezna. Znalazłem je następnego dnia u gospodarza. Jarema został zastrzelony ponieważ pokaleczył się podczas ucieczki. Ja tę noc spędziłem pod drzewem, skulony na ziemi w środku lutego usnąłem z potwornego zmęczenia po 100 kilometrach na koniu, nawet świst spadających bomb nie był w stanie mnie zbudzić. Następnie po tygodniu spędzonym w drezdeńskich koszarach pomaszerowaliśmy do Torgau, a później wagonami do Lubeki. Konie wróciły z powrotem do kraju w sierpniu 46 roku drogą morską.
W 47 roku z powodu likwidacji części etatów w stadzie w Janowie przenieśliśmy się z całą rodziną do Łobezu. Tu rozpocząłem moja karierę sportową. Starałem się być wszechstronny, jeździłem wszystko co tylko można: skoki, ujeżdżenie, kadryl, pocztę węgierska i woltyżerkę.. Moja kariera nie była jednak usłana różami. Odbyłem półroczny kurs instruktorów u płk. Rómmla w Sierakowie, na Bagalphurze . Całe zgrupowanie prosto z kursu wyjechało do Sopotu na zawody. Tam właśnie zgodziłem się jeździć wałacha o imieniu Donat, hodowli SK Mieczownica. Był to niezbyt urodziwy, ale za to bardzo skoczny koń, którego jednak nikt z ówczesnych jeźdźców nie chciał wziąć pod swoja rękę, ponieważ nie dawano mu rady.
Miał porywczy temperament i był zepsuty wcześniejszą jazdą na munsztuku, wręcz uciekał z jeźdźcem z parkuru. Na nim właśnie pojechałem swój pierwszy międzynarodowy konkurs w Sopocie. Ukończyłem go na drugim miejscu. Po takim zwycięstwie dyrektor Kurowski zapytał czy chce tego konia do Łobezu, ponieważ nie ma na niego jeźdźca.. Pięć miesięcy później wystartowałem na nim w Mistrzostwach Polski w Gnieźnie w 56 roku .Mój pierwszy medal zdobyłem na koniach: Bagalpur i Donat Wywalczone wówczas srebro było moim pierwszym poważnym sukcesem Gdy wróciłem z powrotem do Łobza , ówczesny dyrektor stada Marek Roszczynialski , zażądał ode mnie żebym oddal mu jednego ze swoich koni. Złościło go wyraźnie to, ze nie był w stanie ze mną wygrać na żadnym konkursie w zachodniopomorskim. Uznając takie postępowanie za naganne zwróciłem się do dyrektora Kurowskiego, szefa centralnego zarządu hodowli koni, z prośbą o przeniesienie. W tym czasie zawiązywał się zakład sportowo-eksportowy w Sierakowie, który potem przeniesiono na poznańską Wolę. Ponieważ nie widziałem możliwości dalszej pracy z dyrektorem Roszczynialskim przeniosłem się do Poznania, biorąc ze sobą obydwa konie.(Bagalpura i Donata).
W nowym miejscu otrzymałem do jazdy 2 nowe konie Pregora i Mitrydata. Pracowałem na stanowisku koniuszego, instruktora jazdy i jeździłem konkursy jako zawodnik. Tu rozpoczęła się moja prawdziwa kariera.
W ’57 roku polska ekipa w Bukareszcie na zawodach międzynarodowych zajęła 22 miejsca punktowane od 1-10 , w tym ja, na swoich koniach (Pregor, Mitrydat, Bagalphur) wygrałem 12; Wygraliśmy Puchar Narodów w składzie: Wł. Byszewski. M. Kowalczyk, M. Babirecki, J. Grabowski; Prorocze słowa padły wówczas z ust Jerzego Grabowskiego: „w tym roku nikt ci nie zagrozi w Mistrzostwach Polski” I tak też się stało. W tym samym roku parą Pregor, Mitrydat zdobyłem pierwszy tytuł Mistrza Polski w skokach. Od tej pory co roku brałem udział we wszystkich ważnych zawodach jeździeckich, włączając te najwyższej rangi światowej.
58 rok zawody Nicea-Rzym- Lucerna. W Nicei na Bagalpurze wygrałem najbardziej prestiżowy konkurs o tradycyjną nagrodę księżnej d’Aosta. Przede mną dokonał tego w 1925 roku Adam Królikiweicz. Jak napisała M. Habinowska w książce „Ludzie i konie” od ’51- ’83 Nicea 1958 była i jest Niceą Mariana Kowalczyka. To był pierwszy najlepszy sukces Polaka po II wojnie światowej na zawodach zachodniej europy” Startowałem również Lucernie, Budapeszcie, Neapolu, Aachen plasując się na czołowych lokatach. W konkursie przesiadanym w Rzymie zająłem II miejsce , stając na podium pomiędzy braćmi D’inceo ówczesnymi mistrzami świata i europy.
W Aachen pierwszy raz miałem okazję oglądać popisy dresażystów. Przyglądałem się z uwagą jak czołówka światowa walczy o medale. Po powrocie do Polski zdecydowałem ze spróbuje i w tej dziedzinie. Wybrałem sobie pięknego ogiera Sekta, hodowli SK Posadowo i zacząłem z nim pracę ujeżdżeniową. Ponieważ nikt w Polsce nie uprawiał tej konkurencji, zostałem skazany sam na siebie. Metodą prób i błędów starałem się ułożyć konia na wzór moich zachodnich kolegów.
Szybko się jednak przekonałem, ze nie było to łatwe zadanie. Wówczas przyszło mi do głowy, ze przecież pierwszy człowiek, który ujeździł konia też zrobił to bez pomocy trenera. Wiec mając to na uwadze podążyłem dalej, kierując się tą właśnie dewizą. Mój upór i wytrwałość przyniosły rezultaty .Jako pierwszy z Polaków wystartowałem w tej konkurencji w Aachen.
Nawiązałem kontakt z bardzo wówczas znanym trenerem rumuńskim Andrei Georgie, płk. który szkolił się w tej dyscyplinie przez 2 lata we Francji w Saint Mire. Po miesięcznym treningu u tego człowieka przez pięć lat z rzędu zdobywałem złoty medal Mistrzostw Polski w tej dyscyplinie.
W Poznaniu zacząłem uprawiać również WKKW. Ponieważ starałem się aby moje konie były wyszkolone wszechstronnie mój koń Sekt, na którym zdobyłem tyle medali w dyscyplinie ujeżdżenia, przygotowany był również pod kątem WKKW.
Ta dyscyplina okazała się dla mnie najmniej szczęśliwą. Na klaczy Wizma na zgrupowaniu w Kwidzyniu przed Olimpiadą w 1960 złamałem rękę przewracając się z koniem na przeszkodzie krosowej. Ten nieszczęśliwy wypadek zniweczył moje plany związane z Olimpiadą. Połamany zostałem w domu, a na moim koniu wystartował M. Roszczynialski, który nie ukończył przejazdu. Trzy konie spod mojej ręki wystartowały w tej Olimpiadzie: Volt pod M. Babireckim, Klarys pod A. Orłosiem oraz wspomniany już M. Roszczynialski na Wiźmie. Ja z ręką w gipsie mogłem się tylko przyglądać.